Brzydota, Rafał Skałecki
- Przez łąki zielone,
Wśród czerwonych maków,
Leżymy spokojnie,
My – dwoje kochanków.
Nuciła cicho wtulając się w moją pierś. Słuchałem jej jednym uchem patrząc na krajobraz przed nami.
- Czy to nie jest wspaniałe? Tylko my dwaj przy zachodzie słońca.
Spojrzała mi prosto w oczy i lekko się uśmiechnęła.
- Chciałabym, aby ta chwila trwała wiecznie…
Pocałowałem ją w czoło i mocniej przytuliłem. Jej spokojny oddech i powoli bijące serce pozwalały mi zapomnieć o otaczającej mnie rzeczywistości. Tworzyły niewidzialną barierę ochronną, w której byliśmy jedynie my dwaj – przytuleni do siebie i niepragnący już niczego więcej. Przez chwilę miałem wrażenie, że czas się zatrzymał, a moja dusza wypłynęła z ciała. Przez jeden krótki moment, nieuchwytny jak więź nas łącząca, czułem się szczęśliwy i spełniony w głębokim przestworze nieświadomości.
Gdzieś niedaleko zagrzmiał grom. Donośny, wręcz rozdzierający bębenki ryk samego Boga. A może to tylko trąby anielskie? Nie zwróciła na to uwagi. Nieprzerwanie nuciła swoją piosenkę pod nosem:
- Na łączce naszej,
Ptaki wiecznie nucą,
O miłości naszej...
Robi się coraz większy mrok, a jedynym źródłem światła jest ta kula życia przed nami. Powoli, przez nikogo niepoganiana zanika, jakby pożerana. Umiera na naszych oczach – ale jakoś tak od niechcenia. Mam wrażenie, że ona mnie słyszy – kiedy jestem szczęśliwy, ona ucieka szybciej - szybciej niż jestem wstanie to pojąć. A gdy chcę, by koniec już nastąpił, to na przekór się zatrzymuje śmiejąc mi się w twarz, pokazując swoją dominację.
Wokół nas leżą na wpół zgniłe, pokryte brudem pozostałości dawnego życia. Odór jest nie do zniesienia. Znajduję jednak pewien rodzaj uciechy w tym słodkawym zapachu zniszczenia.
To nadchodzi. Koniec jest bliski. Ona nie musi o tym wiedzieć – niech będzie nieświadoma. Jak konający wydajemy ostatnie podrygi, bierzemy kolejny płytki wdech, łudząc się, że to ten ostatni. A śmierć nie nadchodzi. Jedynie krąży wokół, pastwiąc się nad nami, patrząc, ile jeszcze wytrzymamy. Jak sęp czeka aż będziemy praktycznie padliną – żywą, ale niezdolną do życia.
Słyszę gromy. Są coraz bliżej. Coraz donośniejsze.
Podniosła się i usiadła mi na klatce, tak, że zasłaniała mi całkowicie słońce. Coś powiedziała, lecz kolejny grzmot przeciął powietrze. Czuję jego podmuch - jego siarczysty, pełen zniszczenia odór. Widziałem jedynie jej poruszające się wargi i świecące ze szczęścia oczy.
I ten uśmiech.
Jak na niego patrzę, to mnie serce zaczyna boleć. Odwracam pełen cierpienia wzrok.
To znowu przyśpieszyło.
Jej nierówne, zlepione i tłuste włosy łagodnie opadały na ramiona. Nieproporcjonalne, napuchnięte jak zwłoki ciało z poszarpaną, za dużą koszulką naciskało na moje, i podobnie jak słońce, wyciskało ze mnie ostatnie soki życia. Zawiesiłem się podziwiając ją. Ból w piersi wzrastał z każdym momentem, a szloch, jak szamocząca się bestia, starał się wyrwać.
To nadchodzi. Jestem pewien. Od kiedy się znamy, słyszę te grzmoty za nami. Niczym wiszący nade mną miecz Damoklesa przypomina o swoim istnieniu i o zbliżającym się, nieuchronnym końcu. Po pierwszych grzmotach wszystko zaczęło gnić, powoli, praktycznie niezauważalnie – w takim tempie, że człowiek się przyzwyczajał, przestał zwracać uwagę.
I nie dawało się Go zatrzymać. Mam wrażenie, że im bardziej ją kocham, to To przyspiesza. Rzeczy gniją szybciej a gromy nadchodzą z prędkością światła. Ale nie mogłem przestać jej kochać – wtedy To pochłonęłoby mnie jak czarna dziura.
Więc zostałem, czekałem ostatecznego rozwiązania udając, że wszystko jest dobrze. Uśmiechałem się zawsze, kiedy ona. Zagłuszałem jej głosem uczucie bezkresnej pustki. Płakałem wraz z nią i podtrzymywałem, kiedy mnie potrzebowała. A To nadchodziło. Każdego dnia. Coraz szybciej. Coraz donośniej.
Słońce zaszło. Przez niebo przeszedł ostatni grom. Odwróciłem głowę od jej śmiejącej się twarzy, aby uronić łzę – łzę bólu, ale także ulgi. Mówię sobie: „Koniec nadszedł.” A ona śpiewa nieporuszona:
- Kochajmy się wieczność,
Dłużej niż sama śmierć.